Gdy związkowcy mówią, że same podwyżki nie wystarczą, to wiedz, że coś się dzieje. Niczym powiew świeżego powietrza można potraktować słowa pani Edyty Odyjas – wiceprzewodniczącej śląsko-dąbrowskiej „Solidarności” i przewodniczącej NSZZ „S” Pracowników Sądownictwa i Prokuratury – na które na początku sierpnia natknąłem się w artykule Justyny Koc na portalu Puls HR.
TEKST: Chory system płac w budżetówce. Podwyżki nie załatwią sprawy
Niskie wynagrodzenia w budżetówce są poważnym problemem. Fakt, że urzędnicy, pracownicy oświaty, kultury albo sądów i prokuratur zarabiają bardzo często śmiesznie małe pieniądze powinien być jednym z głównych tematów dla wszystkich szanujących się dziennikarzy. A nie jest, bo okazuje się, że bardziej „klikają się” tematy partyjnych przepychanek i politycznych rozrachunków, niż tego, co powinno być istotą rządzenia, a więc realne problemy rozwojowe i debata nad koncepcjami ich rozwiązywania.
Niskie wynagrodzenia w budżetówce nie biorą się jednak z niczego. Są wynikiem wieloletnich zaniedbań i zamiatania niewygodnych tematów pod dywan. Wynikają również, a może przede wszystkim, ze złego zarządzania w sektorze publicznym. Długo by o tym mówić, ale nie chcę popadać w pułapkę pustych uogólnień, więc przywołam tylko kilka wypowiedzi pani Odyjas ze wspomnianego tekstu w Pulsie HR.
Warunki zatrudnienia pracowników budżetówki są uregulowane w około 180 różnych aktach prawnych, a zakłady pracy w tej grupie podlegają pod różne resorty. Dodatkowo nawet w jednym zakładzie pracy budżetowym występują zróżnicowane struktury wynagrodzenia. Ktoś powinien kiedyś to porządnie zmapować i zestandaryzować.
Cała administracja publiczna w Polsce, według ostatnich danych Głównego Urzędu Statystycznego, to ok. 440 tysięcy urzędników. Największą grupą są pracownicy samorządowi – ok. 258 tysięcy. Administracja państwowa to natomiast blisko 182 tysięcy urzędników, z czego większość to zatrudnieni w administracji rządowej członkowie korpusu służby cywilnej (niespełna 120 tysięcy).
Jest kilka podstawowych aktów prawnych regulujących prawa i obowiązki urzędników w tych różnych kategoriach:
- ustawa o pracownikach samorządowych;
- ustawa o pracownikach urzędów państwowych;
- ustawa o służbie cywilnej.
Do każdej z tych ustaw dopisać można przynajmniej po kilka rozporządzeń. Dodatkowo, wiele pragmatyk „zaszytych” jest w ustawach powołujących do życia konkretną instytucję. Jako przykład posłużyć może ustawa o systemie ubezpieczeń społecznych, która reguluje m.in. zasady przeprowadzania naboru do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych.
Niech ta krótka wyliczanka będzie potwierdzeniem słów Edyty Odyjas. Już niejeden raz pisaliśmy tu o tym, jak negatywny (choć bardzo trudny do uchwycenia) wpływ na działanie państwa ma takie właśnie „rozbicie dzielnicowe”. A przecież wcale nie jest tak, że urzędnicy podlegający tym samym przepisom na co dzień współtworzą jedna i spójną kulturę organizacyjną. W samej służbie cywilnej co kraj, to obyczaj – w zakresie pracy zdalnej, w zakresie elastycznego czasu pracy, w zakresie delegowania uprawnień, w zakresie zarządzania wiedzą itd. Mamy zatem wielki worek, który w świadomości społecznej nazywany jest administracją publiczną, a tak na prawdę – dziesiątki różnych systemów i systemików, w których nikt się nie może połapać i którym, tym bardziej, nikt nie jest w stanie efektywnie zarządzać.
Specjaliści od zarządzania zasobami ludzkimi pewnie łapaliby się za głowę, gdyby pracodawca bez mapowania poziomu wynagrodzeń, po wieloletnich doraźnych zmianach w poszczególnych wynagrodzeniach, bez ładu i składu co roku odgórnie ustalał dla wszystkich jeden wskaźnik procentowy podwyżki. Ani to motywujące, ani ekonomiczne, ani racjonalne.
W administracji publicznej (a już na pewno w służbie cywilnej) mamy do czynienia z „podwyżkami dywanowymi”. Gdy finanse publiczne są w nieco lepszej sytuacji albo gdy politycznie opłaca się „sypnąć groszem”, wtedy urzędnicy dowiadują się, że „zasługują” na wyższe wynagrodzenie. Wszyscy, bez wyjątku: doświadczeni i nowicjusze, tytani pracy i tytani nicnierobienia.
Mam wrażenie, że płace w administracji publicznej są tematem trudnym nie tylko dlatego, że są obiektywnie niskie, a jednocześnie uważane przez opinię publiczną za na tyle wysokie, że każde niewinne piśnięcie o podwyżkach w budżetówce wywołuje powszechne oburzenie. Wielu szefów w administracji po prostu boi się jednym przyznać podwyżkę, a innym nie, z tego tylko powodu, że boją się reakcji pozostałych pracowników. Wiedza o jakichkolwiek podwyżkach w urzędzie rozchodzi się lotem błyskawicy, a poczucie sprawiedliwości jest zazwyczaj rzeczą względną. Łatwiej jest więc – z perspektywy dyrektorów generalnych i dyrektorów departamentów – czekać na łaskę z nieba w postaci zauważalnego wzrostu kwoty bazowej w ustawie budżetowej niż działać na własną rękę i mierzyć się z możliwym „buntem na pokładzie”.
Chcielibyśmy się skupić na poprawie kultury organizacji pracy, zapobieganiu łamaniu praw pracowniczych, zapewnieniu szkoleń miękkich i lepszych rozwiązań technologicznych, ale cały czas musimy walczyć o środki na przetrwanie.
Jaka płaca, taka praca. To co na poziomie indywidualnym wydaje się zupełnie oczywiste i co w sektorze prywatnym jest często normalnością, wcale nie jest tak proste, gdy zaczyna się rozmowa o sferze publicznej. Politycy są beznadziejni – wszyscy klaszczą. Płaćmy więcej politykom żeby „zwabić” ludzi kompetentnych – wszyscy krzyczą: „nigdy w życiu!”. Administracja publiczna jest nieefektywna i wiele sfer, które państwo niby wzięło na siebie jest de facto sprywatyzowanych (prywatna służba zdrowia, kwitnący rynek korepetycji) – skandal! Płaćmy więcej ludziom, którzy odpowiadają za bieżące funkcjonowanie tego państwa – arcyskandal!
To prawda, trudno oczekiwać innowacyjności i efektywności, gdy ludziom w systemie płaci się marne grosze. Tu jednak sam inaczej rozłożyłbym akcenty. Bo naiwnością jest oczekiwanie, że ktoś z decydentów po lekturze wywiadu z panią Odyjas stwierdzi, że faktycznie, trzeba najmniej zarabiającym urzędnikom podwyższyć pensje dwukrotnie, a tym, którzy w największym stopniu decydują o funkcjonowaniu naszego państwa – trzykrotnie. Administracja publiczna w Polsce ma ogromne rezerwy. Urzędnicy, którzy czytają ten tekst zapewne sami mogliby podać liczne przykłady trywialnych nieefektywności, które skutecznie utrudniają działanie ich urzędów. Ja na przykład, lata temu, jako pracownik jakże prestiżowego Ministerstwa Finansów, biegałem jak głupi po długich korytarzach gmachy przy Świętokrzyskiej w poszukiwaniu działającej drukarki. Robiłem wtedy nawet przeliczenia ile roboczokwadransów traciłem na takiej głupocie i ile środków publicznych tracą podatnicy płacąc mi za ten jałowy czas w pracy.
Sęk w tym, że komuś musi się chcieć te nieefektywności na bieżąco identyfikować, na bieżąco się z nimi mierzyć i na bieżąco wykorzystywać zaoszczędzone środki na podwyżki i nagrody dla tych, którzy na to w największym stopniu zasługują. Najlepiej byłoby wtedy, gdyby taka „kultura ciągłego usprawniania” była czymś wręcz wymuszonym i – również na bieżąco – weryfikowanym. Minister Finansów sprawuje ogólną kontrolę realizacji wydatków budżetu państwa (art. 174 ustawy o finansach publicznych). Jednocześnie ten sam minister koordynuje kontrolę zarządczą w jednostkach sektora finansów publicznych (art. 71), a także „może prowadzić przegląd wydatków (kosztów) jednostek sektora finansów publicznych w celu oddziaływania w perspektywie wykraczającej poza rok budżetowy na poziom, strukturę oraz jakość wydatków publicznych, w szczególności stopień, w jakim przyczyniają się one do skutecznej i efektywnej realizacji celów działalności państwa (…)” (art. 175a).
Czy jednak to, że ustawa wyposaża ministra finansów w takie narzędzia, daje mu faktycznie duże możliwości racjonalizacji wydatków publicznych na administrację? Czy w jednym, nawet najpotężniejszym urzędzie w kraju można „prześwietlić” wszelkie patologie i wszelkie niegospodarności panujące w innych urzędach? Oczywiście, że nie. MF może co najwyżej służyć jako straszak, jako ostatnia instancja, gdy mowa o „celowym i oszczędnym dokonywaniu wydatków publicznych” (art. 44). Potrzebna jest jednak instytucja znacznie bliższa prozie urzędniczego życia, która nie pozwalałaby na utrwalanie się złych praktyk. Która na co dzień „szturchałaby” tych, którym praca w administracji kojarzy się bardziej z trwaniem niż ze służbą. Potrzebna jest „prawdziwa kontrola zarządcza„, jak słusznie zauważa pani Odyjas.
Cieszy mnie to, że w końcu zgadzam się z przedstawicielem związków zawodowych. Mam nadzieję, że Edyta Odyjas jest wyrazicielką większej grupy związkowców, którzy na problem niskich płac w budżetówce nie patrzą wyłącznie przez pryzmat „zaczarowanej różdżki” ministra finansów, a w znacznie szerszym kontekście zarządzania sektorem publicznym.